Trójmiasto
– zarys historii SW wg. Marka Czachora
Na początku 1986 roku ludzie byli coraz bardziej znużeni, oczekiwali jakichś spektakularnych działań. Edek Frankiewicz przynosił ze stoczni wieści, że Tymczasowa Komisja Zakładowa NSZZ „Solidarność” (TKZ) jest postrzegana za coraz bardziej ugodową grupę, która nie dość że sama nic nie robi to jeszcze stara się pacyfikować nastroje wśród załogi. Grupa SW w stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni istniała już prawie rok. Postanowiliśmy działać bardziej zdecydowanie. Edek zebrał wokół siebie grupę „zapaleńców”, którzy starali się podtrzymać ducha w załodze, zwłaszcza po wpadce Borusewicza. Trzeba było jednak zamanifestować naszą obecność w stoczni zwłaszcza, że za warunek istnienia samodzielnej struktury uznawane było wydawanie własnego pisma. Edek utworzył więc „redakcje” i zaczęliśmy wydawać gazetkę zakładową Grupy SW stoczni im. Komuny Paryskiej. Pierwszy numer wydrukowany był, jeśli dobrze pamiętam, na zewnątrz, tzn. przez drukarnie SW Oddziału Trójmiasto. Przy wydawaniu kolejnych numerów uczyli się już druku, ludzie ze stoczni. Szkolili ich: Jerzy Kanikuła, Jacek Parzych i bodajże ja. Pierwszy przeszkolony drukarz stoczniowy to sam Edek Frankiewicz. Staraliśmy się jednak, aby potrafiło drukować jak najwięcej osób. Chcieliśmy aby jak najprędzej Grupa stoczniowa była całkowicie niezależna i samowystarczalna. Ważne było bezpieczeństwo. Nie było z tym łatwo gdyż spora część osób zaangażowanych w stoczni to byli ludzie, którzy na co dzień zajmowali się półjawną działalnością w strukturach solidarności. Prawie nie było „czystych” osób, których nie kojarzono by z „radykalnymi” poglądami. W końcu jednak nam się udało i w efekcie powstało kilka, niezależnych od siebie grup drukarzy. W większości były to drukarnie organizowane w miejscach gdzie 2/3 stoczniowców mieszkało na „stancji”, w wynajętych przez stocznie mieszkaniach. Wszyscy szkoleni byli przez Jurka i Jacka.
Cała poligrafia, także Oddziału Trójmiasto pod koniec 1986 miała jedną cechę wspólną. Materiały do druku z redakcji, po składzie, przechodziły przeze mnie. Od Andrzeja Kołodzieja dostawałem gotowe makiety gazety trójmiejskiej a od Edka Frankiewicza materiały redakcyjne do składu, (który wówczas robiłem osobiście dla stoczni) i przekazywałem do drukarń. Najczęściej za pośrednictwem Jurka Kanikuły.
Wcześniej, jeszcze przed powstaniem gazetki Grupy stoczniowej, rozważaliśmy jak przygotowywać się do stawiania czynnego oporu w razie zaostrzenia represji. Dostałem od Andrzeja negatywy z planami konstrukcji pistoletu. Poprosiłem Edka o znalezienie kogoś w stoczni kto potrafiłby to zrobić. Myśleliśmy o produkcji na sporą skalę. Niestety, przez dłuższy czas nikt nie chciał się tego podjąć. Po powstaniu grupy „sabotażowej” – (tak sami się nazywali) a było to 6/7 osób, jeden z członków, chyba Marek Bieliński skontaktował mnie z kolegą – „Bolkiem”, który obiecał podjąć próbę. Na początek dostał pistolet gazowy do przerobienia na amunicję ostrą. Spotykałem się z nim w okolicach dworca w Rumi Janowie, nie wiedział chyba kim jestem. Były z tym pistoletem jakieś problemy gdyż strzelał tylko pojedynczo. Trzeba było nabój, po każdym wystrzale, wkładać ręcznie do zamka. Nie byłem usatysfakcjonowany ale nie dało się tego poprawić. Uznałem przeróbkę za „złom” i chciałem wyrzucić, lecz najprawdopodobniej Andrzej Kołodziej wziął broń, do pokazania komuś..
W międzyczasie, Andrzej zapowiedział, że trzeba będzie głębiej się zakonspirować bo być może będziemy musieli robić dużo niebezpieczniejsze rzeczy niż druk i kolportaż bibuły. Miałem przygotować się do działań o których miał nikt nie wiedzieć. Nie pamiętam czy już wówczas były jakieś konkretne rozmowy czy tylko domyślałem się o co chodzi. Jednak potraktowałem słowa Andrzeja poważnie. Rozważaliśmy jak to zrobić. Jadzia Krawczyk wpadła na pomysł aby wykorzystać ogłoszoną przez komunistów, w połowie roku abolicję czy amnestię dla działaczy podziemia. Proponowała abym zgłosił się do prokuratury i stworzył wrażenie, że już nic nie robię, gdyż mam wszystkiego dosyć. Plusem tej gry było to, że wycofają list gończy za mną i nie będę poszukiwany. Andrzejowi ten pomysł średnio się spodobał. Nie pamiętam rozmów jakie prowadziliśmy ale musiał to zaaprobować. Nie wyobrażam sobie abym zrobił to wbrew niemu. Tak więc pod koniec października 1986 r , po zapewnieniach adwokata, u którego Jagoda upewniła się, za pośrednictwem chyba Janiny Wehrstein, że nie zostanę zatrzymany, ujawniłem się w prokuraturze. Cała sprawa miała komiczny wymiar bo prokuratorzy nie mogli zrozumieć dlaczego się zgłosiłem skoro nie chcę rozmawiać i odmawiam zeznań. Niemniej, jednak faktycznie nie zostałem aresztowany a list gończy został wycofany.
Andrzej mimo akceptacji planu nie był chyba zadowolony i jakaś zadra musiała zostać gdyż Jadwigę, jako sprawczynię zamieszania „wyciął” z bieżącej działalności. Nie korzystaliśmy już nawet z jej mieszkania.
Cieszyłem się względną swobodą przez jakiś tydzień, może dwa, w trakcie których odwiedziłem szybko parę osób do których będąc w podziemiu nie miałem szans zajrzeć.
W grudniu Andrzej poprosił abym zapoznał się z przepisami które pozwalały produkować materiały wybuchowe z dostępnych powszechnie surowców. Przypomniał również o produkcji pistoletu. Za pośrednictwem Marka lub Edka umówiłem się z „Bolkiem” w Rumi i przekazałem plany konstrukcyjne.
Ponownie „schowałem się”. Do zmienionego jednak ze względów BHP lokalu. Zamieszkałem u Teresy Komorowskiej, w Gdyni, w mieszkaniu przy ulicy Górnej. Chyba w okolicy Świąt poznałem tam Jej syna, Piotrka, który wówczas uczył się gdzieś poza domem a przyjeżdżał tylko na święta. Później będzie stanowił podporę głównej drukarni, póki sam nie zorganizuje kilku punktów sitodrukowych, prowadzonych przez młodzież i nie obejmie nad nimi opieki. W końcu będzie naszym jawnym przedstawicielem, obok Marka Czachora.
Teresa była kolejną anonimową wspaniałą, bezkompromisową i odważną kobietą. Ryzykowała wiele więcej niż niejeden odznaczony orderami „kombatant”. To u niej testowałem przepisy które dostałem od Andrzeja. Oczywiście w formie negatywów i tam początkowa pracownia fotograficzna przekształciła się w wytwórnię eksperymentalnie produkowanych bomb. To u Niej zbudowałem laboratorium gdzie sprawdzane były najróżniejsze wybuchowe mikstury.
To właśnie Teresa robiła później pierwszy rekonesans i rysowała szkice okolic Komitetu Miejskiego PZPR w Gdyni, który w międzyczasie wybrany został na cel demonstracji naszych możliwości a przede wszystkim naszej determinacji. Resztę grudnia i styczeń poświęciłem na naukę. Zniszczyłem Teresie jakimś kwasem wannę. Chodziłem po okolicznych lasach i sprawdzałem działanie zapalników, detonatorów i wreszcie po dostarczeniu przez Marka Bielińskiego stalowych korpusów, – gotowych bomb. Pamiętam, że dostałem co najmniej kilka wykonanych według wskazówek konstrukcji. Były to różnej wielkości rury zaślepione z jednej strony na stałe a z drugiej zamykane wytoczonym trzpieniem który można było wykręcać. Rury do testów miały w różnych miejscach wyfrezowane czy nawiercone otwory na przeprowadzenie lontów lub przewodu elektrycznego. Po sprawdzeniu różnych kombinacji zdecydowałem się na jeden typ. Wybrałem detonator elektryczny i popularny materiał wybuchowy, stosowany w Powstaniu Warszawskim, na bazie silnego utleniacza i cukru. Do zapłonu zdecydowałem użyć jeden z kilku kupionych w tym celu przez Teresę budzików. Poprosiłem Marka o kolejny, tym razem jeden, wybrany rodzaj korpusu.
Chcieliśmy pokazać, że opanowaliśmy technologię samodzielnej produkcji składników potrzebnych do budowy ładunków wybuchowych. Do tego ubeccy ekserci nawet po detonacji musieli dojść. Dlatego nie zakładaliśmy użycia gotowego materiału, do którego dostęp był trudny. Władze mogły mieć przeświadczenie że mamy go stosunkowo niewiele, a więc nie jest to tak groźne. Przesłanie miało być wyraźne.
Dzisiaj już wiem, że nie potrafili ustalić składu. Ten, który podali eksperci był błędny.
Temat został rozpracowany a w międzyczasie nadal zajmowałem się poligrafią. Uważałem, że tak jak w wypadku pistoletu, którego egzemplarz prototypowy dostałem w połowie lutego 1987r., odkładamy sprawę w czasie i wystarczy świadomość, że jesteśmy w razie potrzeby uruchomić produkcję w ciągu krótkiego czasu.
Kilka dni później spotkałem się z Andrzejem i powiedziałem mu o zakończeniu prób oraz o powodzeniu z budową prototypu broni. Z zaskoczeniem dowiedziałem się, że musimy pójść dalej i zamanifestować swoją gotowość oraz możliwość stawiania czynnego oporu. Nie żebym się z tym nie zgadzał, ale nie spodziewałem się, że już teraz mamy to robić. Przekonał mnie jednak, że nie chodzi o zaostrzenie formy działania ale o pokazanie, że mamy techniczne możliwości i nie zawahamy się z nich skorzystać jeśli tylko władze zwiększą represje. Nie pamiętam czy dyskutowaliśmy nad wyborem celu czy Andrzej po prostu wskazał miejsce. Jestem pewien, że dużo czasu poświęciliśmy na rozpatrywanie różnych wariantów. Chodziło o to, aby nikomu nic się nie stało. Budynek KM PZPR w Gdyni nadawał się do tego najbardziej. Stał w głębi, oddalony około 15 metrów od ulicy, przy której w jego pobliżu nie było żadnych sklepów. Nie przebiegał tam żaden popularny szlak komunikacyjny a po zamknięciu sklepów nikt tam nie chodził gdyż nie miał po co. Uzgodniliśmy, że akcja zostanie przeprowadzona w ciągu kilku najbliższych dni, w późnych godzinach wieczornych.
Po omówieniu szczegółów Andrzej wyjechał, nie pamiętam dokładnie, ale chyba do Wrocławia. W każdym razie miało Go nie być na miejscu, – ot tak, na wszelki wypadek.
Nie pozostało mi nic innego jak wyczyścić mieszkanie Teresy i przygotować ładunek. Przekazałem Jerzemu paczkę z jakąś bronią, (która przypadkowo znajdowała się w mieszkaniu) i chyba częściami naszego prototypu do ukrycia. Nie pamiętam czy wiedział co wtedy mu dałem. (niedawno wspominał, że kilka lat później kobieta, u której to schował, przyniosła pakunek z pytaniem, czy pamięta że coś u niej zostawił)
Odebrałem jeszcze wytoczoną w stoczni rurę i zmontowałem całość. 27 lutego 1987 r. przespacerowałem się wieczorem w okolicach KM, zajrzałem po raz kolejny w przyległe kąty i sprawdziłem czy okoliczne przechodnie klatki schodowe nie mają przypadkiem zamkniętych drzwi.
Wstępnie planowałem dostać się pod budynek od tyłu, była tam drukarnia której betonowy płot przylegał prawie do komitetu. W ostatniej chwili uznałem, że przechodzenie przez płot może zwrócić niepotrzebnie czyjąś uwagę. Opóźnienie w zegarze mogłem ustawić o jedną godzinę. Wszedłem do bloku przy ul. Starowiejskiej, leżącego blisko mojego celu. Wdrapałem się na ostatnie piętro aby mnie nikt z lokatorów nie zaskoczył, i tam, przy drzwiach na strych, ustawiłem zegar na 30-sto minutowe opóźnienie po czym podłączyłem baterię.
Zszedłem na dół i ulicą Starowiejską pomaszerowałem w stronę ulicy Władysława IV, skręciłem w górę i zaraz za narożnym budynkiem dostałem się pod KM. Przeszedłem wzdłuż niego i w rogu między schodami a budynkiem umieściłem niesioną w reklamówce paczkę. Początkowo planowałem wejść po schodach i ulokować ładunek bezpośrednio przy drzwiach. Podejście było jednak jasno oświetlone i wystraszyłem się, że portier może mnie zobaczyć i wyjdzie sprawdzić co położyłem. Narażało go to więc na bezpośrednie zagrożenie. Wybrałem śmietnik przy rogu schodów bo nieprawdopodobne było, że nawet ktoś przypadkowy będzie tam zaglądał.
Kilka dni po akcji zachowywałem szczególną ostrożność, rzadko wychodziłem. Później wszystko potoczyło się normalnym trybem. Załatwiałem naprawę offsetu. Przekazywałem makiety. Normalka.
W połowie marca spotkałem przypadkowo kolegę, z okresu dziecięcych lat. Przegadaliśmy kilka godzin u niego. Nie wiedział co robię. Okazało się, że wrócił z wojska i przywiózł sobie na pamiątkę … granat. Zwykły, bojowy, w pełni sprawny granat. Zainteresowałem się możliwością zdobycia większej ilości. Po kilku dniach poznał mnie z chłopakiem który obiecał załatwić dużą ilość trotylu. Był bardzo młody, mógł mieć może 17-18 lat. Miał dobrze sytuowanych rodziców. Jeździł nowiutkim Polonezem. Nie było powodu mu nie wierzyć. Umówiłem się na odbiór. Miałem zabrać to 25 marca, bodajże o 11 w Gdańsku, na Zaspie. Pojechałem pożyczonym od niego samochodem bo miało być tego sporo. Po drodze odebrałem jeszcze przygotowane dla mnie dokumenty. Wysiadłem z samochodu i … wróciłem do kolegów za półtora roku.