Pierwszy offset
W 1986 r. wzrastał nakład drukowanych gazetek i niezbędne stało się „zorganizowanie” offsetu. Andrzej Kołodziej załatwił od kolegów z Wrocławia jeden w całkiem niezłym stanie. Trzeba go było jednak bezpiecznie przetransportować do Trójmiasta.
Problem polegał na tym, że wówczas władze wprowadziły dotkliwą metodę karania „przestępców”. Poza więzieniem czy wysokimi karami pieniężnymi wydawanymi przez kolegia, nagminnie stosowano przepadek „mienia służącego do popełnienia przestępstwa’. W praktyce polegało to na tym, że jeśli ktoś przewoził samochodem nawet kilka egzemplarzy bibuły można było zabrać samochód.
Andrzej znalazł jednak odważnego, oficera marynarki, bodajże wtedy, już kapitana promu – P. Wyganowskiego, brata Tadeusza. Niestety z dobrym, zachodnim samochodem. Zastanawialiśmy się jak zminimalizować straty w razie wpadki i ustrzec przed zabraniem auta. Wymyśliliśmy, że jedynym wyjściem będzie twierdzenie kierowcy, że był na nartach w Zieleńcu i wracając zatrzymał się coś zjeść we Wrocławiu. Tam wziął pasażera na „łepka”, który widząc gdańską rejestrację zaproponował pokrycie kosztów paliwa w zamian za pomoc w transporcie niewielkiego, acz ciężkiego bagażu. Miała to być jakaś rzemieślnicza maszyna. Nie pamiętam już jaką wymyśliliśmy. Wadą tego rozwiązania było, że w przypadku zatrzymania przez milicję musiał mieć pasażera i nie mógł on uciekać, bo musiał potwierdzić słowa kierowcy. Podjąłem się tego, i tak byłem poszukiwany listem gończym więc nikogo nowego nie narażaliśmy. Aby uwiarygodnić wersję, „starszy pan” wziął ze sobą narty i wyruszyliśmy.
Nad ranem wylądowaliśmy w lokalu kontaktowym gdzie wcześniej odbierałem bibułę dla Trójmiasta. Gospodarze bardzo gościnni, pogadaliśmy, kierowca zdrzemnął się trochę i po południu przyjechał po nas łącznik. Pojechaliśmy gdzieś pod Wrocław i tam zapakowaliśmy maszynę do środka. Po kolacji zaserwowanej przez gościnnych wrocławian, wyruszyliśmy z powrotem. Był późny wieczór 21 marca 1986 r. Droga dobra, ruch nieduży. Dojechaliśmy do Gniezna koło północy i wówczas, aby odpędzić senność włączyliśmy radio. Usłyszeliśmy komunikat po którym dostaliśmy „gęsiej skórki”. Dokładnej treści już nie pamiętam ale sens dotarł do nas wyraźnie. Brzmiało to mniej więcej tak: „W związku z kradzieżą z katedry w Gnieźnie, komendant jakiś tam zarządził specjalną akcję poszukiwawczą na terenie całego kraju…”. Fala gorąca i już widziałem oczami wyobraźni na najbliższej rogatce blokadę milicyjną. Gadatliwy wcześniej kierowca zamilkł. Przejechaliśmy jednak jakoś przez Gniezno i trzeba było dotrzeć do Gdańska. Rozważaliśmy co prawda, przez krótką chwilę czy nie zamelinować gdzieś trefnego bagażu, lecz nie bardzo było gdzie. Jechaliśmy więc dalej z duszą na ramieniu, i ciągle nie było żadnych patroli. Doszliśmy do wniosku, że dotychczas jakimś cudem mieliśmy szczęście, ale przed wjazdem do Gdańska to już na pewno będą stali. Nie mieliśmy jednak wyboru. Za Tczewem pogoda popsuła się, mgła była tak gęsta, że momentami trzeba było stawać aby sprawdzić czy nie zjeżdżamy z drogi. Poprawił nam się humor, bo zagrożenie blokadą przed Gdańskiem wydawało nam się mniejsze. Liczyliśmy, że jak będą stali to dopiero w okolicach Urzędu Wojewódzkiego, budynku Bezpieki lub na Hucisku, bo to było skrzyżowanie na Warszawę.
Nie wiem czy stali, czy nie. My zaraz za tabliczką określającą początek Gdańska skręciliśmy w polne drogi i ok 3 nad ranem dotarliśmy w docelowe miejsce. Rano okazało się, że kradzież miała miejsce noc wcześniej. Złodzieje obrabowali relikwiarz św. Wojciecha z katedry w Gnieźnie, była to bodaj najgłośniejsza kradzież w powojennej Polsce. P. Wyganowskiego już więcej nie spotkałem. Dotarły tylko do mnie wieści, w formie plotek, że ciężko odchorował naszą wyprawę. Nie zmienia to faktu, że poza zwykłymi szykanami, ryzykował także utratę pracy i znacznego majątku w przypadku złapania.