Przygoda z radiem:
Z radiem, z bezpośrednim udziałem w emisjach łączył mnie zaledwie epizod a raczej dwa. Drobne. Pierwszy dotyczy 1985 lub 1986 roku. Witek Marczuk, z którym wcześniej pracowaliśmy w Remontowo-Budowlanej Spółdzielni Pracy w Sopocie (utworzona przez opozycjonistów), poprosił o pomoc przy emitowaniu audycji radia solidarność. Byłem już wówczas poszukiwany i bardzo chciałem działać, cokolwiek robić byle tylko odpłacać komuchom. Przyjąłem więc propozycję z entuzjazmem. Nie potrafię dzisiaj odtworzyć w pamięci ile razy brałem udział w nadawaniu z Witkiem, ale pierwsza akcja utkwiła mi w pamięci. Spotkaliśmy się na peronie, w Sopocie, Kamiennym Potoku. Po krótkim spacerze znaleźliśmy się w innej dzielnicy, Brodwinie. Było to specyficzne osiedle, otoczone z trzech stron lasem a z czwartej dochodziła droga wjazdowa, przeprowadzona w kilkudziesięciu metrowym przesmyku. W środku stało coś w rodzaju centrum handlowego z klasycznym późno gierkowym supersamem i piętrowy pawilon będący zapleczem kulturalno-administracyjnym, oraz, nieco z boku szkoła. Całe osiedle tworzyło kilkanaście wieżowców otaczających polanę. Z najdalej położonych bloków do lasu było maksymalnie kilkadziesiąt metrów. Była to enklawa wybudowana w czasach świetności komuny, przez spółdzielnię nauczycielską. Mieszkało tam mnóstwo pracowników i wykładowców z wszystkich uczelni Trójmiasta.
W pierwszym wieżowcu od lasu, zaraz za szkołą wjechaliśmy windą na ostatnie piętro. Wyżej było już tylko wejście do maszynowni dźwigów i drabinka wyjściowa na dach. Nie pamiętam, jakie zasilanie było ale świta mi coś, że podłączaliśmy się do oprawki żarówki na klatce schodowej. Nie kojarzę też nadajnika ale magnetofon był kasetowy, taki duży, toporny, polskiej produkcji. Witek wszedł po drabince, aby być jak najwyżej i w oknie usiłował ustawić antenę, której rolę pełnił kawałek drutu. Należało go ustawić poziomo a był z tym problem ponieważ nie było do czego przyczepić. Moja rola ograniczyła się do trzymania torby ze sprzętem, ponieważ kabel był za krótki i nie sięgał do okna w którym wystawiana była antena. Audycja trwała kilka minut, w czasie „Dziennika” lub „Panoramy”, i zakłócać miała fonię telewizyjną. Byłem bardzo podekscytowany i spodziewałem się dużego odzewu. Po zakończeniu, ludzie mieli światłami sygnalizować odebranie przekazu. Nie obserwowałem okien w trakcie nadawania a gdy wyszliśmy z budynku, kilka minut po zwinięciu sprzętu, migały światła tylko w pojedynczych oknach. Byłem mocno zawiedziony.
Do dzisiaj nie wiem, czy audycja była dobrze odbierana, a potwierdzenia były w trakcie schodzenia przez nas z ostatniego piętra czy nadajnik był zbyt słabo dostrojony do pasma telewizyjnego.
Drugie zdarzenie, to już zima 88’ lub wiosna 1989 roku. Pracowały wówczas nadajniki radia Solidarności Walczącej w Trójmieście, którymi dysponował Janek Białostocki. Z tego co pamiętam, Janek zajmował się sprawą radia całościowo, od współpracy z elektronikami, nagrywania audycji aż po emisje na naszym sprzęcie. Nie pamiętam okoliczności, ale w którymś momencie Edek Frankiewicz dostał od Romka (z TKZ-u stoczniowego) nadajnik związkowy, tzn., będący własnością podziemnych struktur podległych Wałęsie. Chodziło chyba o emisję audycji, bo mieli problem z ludźmi. Pracował bodajże, na częstotliwości II programu telewizji.
Nie chciałem obciążać Jana dodatkowym obowiązkiem i do tego sprzętem, co do którego, nie byłem także pewien. Postanowiłem sprawdzić działanie osobiście. Poza audycją „solidarnościową” miałem też tekst radia „Solidarności Walczącej”. Nie jestem pewien czy była to kaseta przygotowywana przez grupę Janka, czy okazjonalnie, na tę emisję przez kogoś innego.
Ukształtowanie terenu Trójmiasta sprzyjało nadawaniu, w wielu miejscach z poziomu ulicy. Wystarczyło wybrać wzgórze, u podnóża którego zbudowane było jakieś osiedle, i propagacja fal radiowych była idealna. Postanowiłem wykorzystać auto do nadawania.
„Jolka” (Małgosia Żywolewska), moja osobista „łączniczka”, miała wówczas stareńkiego volkswagena garbusa. Poza wieloma zaletami miał taki luz w kierownicy że trzeba było, chcąc jechać prosto, cały czas kręcić kierownicą, raz w lewo, drugi raz w prawo i to trzeba się było „ostro namachać”. Przy pewnej wprawie można sobie było jednak z tą niedogodnością poradzić. Zaletą „garbusa” było też, że rozwinięta antena mieściła się idealnie na podszybiu. Pamiętam, że spotkaliśmy się na „Meksyku” (zbudowanej na dziko dzielnicy domków i baraków w Gdyni) i tam miałem przygotować podłączenie nadajnika. Nie miałem wcześniej doświadczenia z budową volkswagena i wynikł problem, nie mogłem znaleźć akumulatora. Pod maską, przy silniku nie było, w bagażniku także. Pod siedzenia zajrzałem już w desperacji i także nic nie znalazłem. Kręciłem się zrezygnowany przy samochodzie, zastanawiając się gdzie to cudo niemieckiej techniki ma ukrytą baterię, gdy podszedł do mnie któryś z okolicznych mieszkańców: „Panie, nie wie pan czy nie ma ktoś na sprzedaż akumulatora?”. Zdębiałem. Odpowiedziałem „Nie, nie wiem, ale mi też chyba ktoś podprowadził bo nie mam… A zaglądał pan pod tylną kanapę? Tylko trzeba ją podnieść” – odpowiedział. Sprawdziłem i faktycznie, akumulator był na miejscu. Sytuacja była komiczna. Śmialiśmy się z tego zdarzenia wielokrotnie.
Audycje wyemitowaliśmy z „Jolką”, w ciągu kilku najbliższych dni wielokrotnie, z wielu miejsc w Gdyni. Na Pogórzu, Obłużu, Kamiennej Górze, z ul. Falistej koło dworca głównego i oczywiście na Brodwinie. Nie byliśmy jednak pewni efektów i nadajnik powędrował do elektroników z Politechniki Gdańskiej do sprawdzenia. Przypominam sobie, że załatwiałem jeszcze „tranzystory mocy” do niego. Przekazałem 4 sztuki, ale z tego co mi się wydaje, nadajnik nie wrócił już do nas. W każdym razie, jeśli nawet dostaliśmy to nie kojarzę komu go przekazałem. Jedyna osoba, która mi przychodzi do głowy to Janek, ale możliwe także, że trafił do zaprzyjaźnionych z nami grup, np. FMW. Przypomniał mi niedawno Edek Frankiewicz, że TKZ upominał się o zwrot jeszcze wiele miesięcy później. Do nich więc także nie wrócił.