Trudny rok – 1987
Trudny Rok -1987.
Był styczeń 1987 roku. Święta Bożego Narodzenia spędziłem w ciszy i spokoju z Ewą i Dominiką. Scaner milczał, więc chyba ubecy odpoczywali. Powoli mijała świąteczna aura trzeba było powrócić do codziennych zajęć. A to oznaczało nocne wędrówki po lasach ciągłe oglądania się za siebie, obawa o najbliższych i nurtujące pytanie – Jak długo to wszystko potrwa? Wystarczy jednak jedno, drugie spotykanie organizacyjne, kilka godzin politycznych dyskusji i wszystko wraca do normy.
Po powrocie z Wrocławia na początku lutego spotykam się z Romkiem Zwiercanem i dowiaduję się, że jesteśmy gotowi do rozpoczęcia działań dywersyjnych. Pewną koncepcję mam już gotową. W ostatnim okresie nasiliły się brutalne działania represyjne przeciw opozycji. Wszystko wskazuje na to, że po mordzie na ks. Jerzym bezpieka poczuła się bezkarna. Jestem przekonany, że należy pokazać im, iż rzeczywistość może okazać się dla nich przykra i taki sygnał może być poważnym ostrzeżeniami dla zwykłych milicjantów i ubeków. Drugi ważny argument to tajne rozmowy części opozycji z władzami. – Wielu moim znajomym wydawało się to, co napisałem przed rokiem w Biuletynie „SW” Trójmiasto czystą fantazją. W /?/ numerze naszego biuletynu popełniłem krótki artykuł pt.. „Pułapka”. Z posiadanych przeze mnie informacji wynikało wówczas, że kilku czołowych opozycjonistów z Warszawy wdało się w rozmowy z gen. Kiszczakiem w sprawie bliżej niesprecyzowanego porozumienia pomiędzy władzą a częścią opozycji. Nie będę udawał sympatii do Michnika, Geremka czy Mazowieckiego a to właśnie oni są tajnymi mediatorami ze strony opozycji. Nazywam to pułapką gdyż jestem przekonany, że tajne układy z komuną nie przeniosą nam nic dobrego. Aby zwyciężyć komunę to musimy z nią walczyć, i tylko to będzie dla nas miało prawdziwą wartość, co sobie wywalczymy a nie dane nam zostanie z łaski.
Niemniej jednak jestem pewien, co do jednego, sygnał o radykalizacji działań niekontrolowanych przez ubecję i konstruktywną opozycję, podziemnych struktur, zmusi jednych i drugich do podwyższenia pułapu i przyśpieszenia ewentualnej ugody.
Po rozmowach z Romkiem uznajemy – decydujemy – TAK.
Miejski Komitet PZPR w Gdyni wydaje nam się obiektem stosownym do tego typu akcji przede wszystkim ze względu na usytuowanie. Oddalony kilkadziesiąt metrów od chodnika, nie przylega bezpośrednio do budynków mieszkalnych i mało uczęszczana ulica w dni wolne od pracy. Pozostaje dopracować szczegóły. Tym zajmuje się Romek z zaufanymi ludźmi. Najważniejszą dla nas sprawą jest kwestia fizycznego bezpieczeństwa życia i zdrowia ludzi. Od tej chwili jest to dla nas sprawa priorytetowa. Wszystkimi sprawami technicznymi zajmuje się Roman i jego ludzie informując mnie o wszystkim. Prawie stale mieszkam u Ewy na Żabiance, przy ul. Subisława ale na czas akcji i ewentualnych, nieprzewidzianych zdarzeń po, musimy przenieść się do absolutnie bezpiecznego mieszkania i ograniczyć kontakty konspiracyjne.
To samo dotyczy Romana. Z tym nie ma problemu. Dysponujemy już wieloma czystymi lokalami nie powiązanymi organizacyjnie. Co za tym idzie, sprawy poligraficzne odkładamy trochę na bok.
Oczywiście niezależna informacja własna jest dla mnie ważna, ale mam świadomość, że na obecnym etapie przegrywamy na tej właśnie płaszczyźnie. Tak zwany, pokojowy nurt „Solidarnościowy” zdominowany przez lewicę warszawską zmierza do zawarcia cichego paktu pomiędzy komuną i lewacką częścią opozycji w celu marginalizacji nurtu niepodległościowego. Słowem, ma to być porozumienie wśród swoich, zanim zaktywizuje się prawa strona opozycji. Osobiście uważam taki układ za bardzo groźny i wiem, że nie wystarczy tylko pisać o tym, że chcemy sobie wywalczyć niepodległość, należy to robić.
Po dokładnym rozpoznaniu, niespodziewanie dla nie wtajemniczonych, 28 lutego 1987 roku przed Komitetem PZPR w Gdyni wybucha bomba. W tym czasie siedzę z Ewą w Gdyni na Wzgórzu (wówczas) Nowotki w mieszkaniu znajomych, przy ul. Ujejskiego. Bardzo dobry punkt do nasłuchu, wysoko nad miastem, dwa kilometry od komitetu a 600 metrów od mieszkania, w którym przebywa Roman. Znajomi dziwią się trochę, patrzą na mnie. Siedzę przy stole ze słuchawką w uchu i dziwnym radiem w kieszeni (skaner). Nie pytają jednak o nic. W końcu to w ich mieszkaniu przechowuję mundur milicjanta z dokumentami i sutannę, którą tak na wszelki wypadek, podarował mi wujek mojej znajomej Eugenii Makowicz. Trochę to było nierozważne, bo vis a vis komitetu mieszka mama gospodyni, którą znam. W eterze ciągle cisza. To dobrze. W oddali słychać „BUUUM” a w eterze nadal cisza. Po kilkunastu, może więcej minutach zaczyna się chaotyczny „jazgot” w eterze na kanałach milicyjnych, dopiero potem pojawiają się charakterystyczne kody łączności ubeckiej. Jeszcze dwie godziny słucham i ubecji i kanału prewencyjnego milicji i wiem już prawie na sto procent, że nikogo nie zatrzymali. Zamierzam przejść z Ewą do innego mieszkania. Jest to kawalerka na osiedlu Mickiewicza, oddalona o blisko kilometr, ale ciągle powtarzające się komunikaty w słuchawce „nie notowany, nie poszukiwany czy notowany, nie poszukiwany” powstrzymują mnie. Te komunikaty oznaczają, że trwa wzmożona kontrola przechodniów przez patrole milicyjne.
Przez dwa dni trwa wzmożona aktywność ubecji. Z nasłuchu orientuję się, że prowadzą różne akcje w wielu miejscach. Oznacza to rewizje i być może zatrzymania. Z Romanem spotykam się po kilku dniach. Wymieniamy informacje i jesteśmy pewni, że Służba Bezpieczeństwa działa na ślepo. Było wiele rewizji, o zatrzymaniach nic nie słychać, ale to wszystko poza naszym środowiskiem. Dajemy sobie odpoczynek z drukiem a ja wyjeżdżam do Wrocławia.
Jeszcze przed tą akcją, 20 stycznia zmarł Staszek Kowalski, filar naszej redakcji. Musimy więc parę spraw przemontować. To teść syna Ewy Kubasiewicz i Ona też nie ma głowy do pisania. Ewa zresztą też wyjeżdża. Ja jadę na zebranie Komitetu Wykonawczego a potem z Andrzejem Zarachem do Zakopanego. Tam spotykamy się z Ewą i z Francji przyjechał Ives. Chcemy z Andrzejem Zarachem przekonać Ewę do wyjazdu do Paryża, jako przedstawiciela „Solidarności Walczącej” na Zachodzie.
Na legalny paszport nie liczymy a więc rozpatrujemy dwie możliwości: wyjazd na lewym paszporcie lub małżeństwo Polsko-Francuskie. Rozmawiamy prawie trzy dni, ale wynik jest pozytywny. Ewa decyduje się na wyjazd.
Z Zakopanego wyjeżdżamy kolejno. Andrzej odjeżdża autobusem. Znajomy, który przywiózł mnie na dworzec kolei, poszedł mi kupić bilet abym wsiadł w ostatniej chwili, bo pociąg jest bezpośrednio do Gdyni. Kolega wraca i natychmiast odjeżdżamy. Jedziemy w kierunku Nowego Targu. Dworzec był obstawiony, dowiaduję się w drodze. Do Gdyni wracam następnego dnia. Coś mnie niepokoi, ale dopiero za miesiąc dowiem się, że to Ewa w drodze do Zakopca miała obstawę w pociągu. Po naszej akcji w Gdyni już spokój. Nadal nie przymierzamy się do druku, bo redakcja jest w rozsypce. Załatwiamy więc inne sprawy organizacyjne. Roman kombinuje materiały a ja zajmuję się przygotowaniem odbioru dużej przesyłki ze Szwecji. Oczywiście jak to w podziemiu, wszystko wymaga czasu i cierpliwości. Reszta idzie swoim trybem. Dostajemy jakiś sprzęt (scaner, kamerę video itp.) jakieś fundusze. Ale nie o to nam chodzi. Potrzebujemy innego sprzętu. Dobrych maszyn do druku, nadajników i nie tylko.
Pod koniec marca długo rozmawiam z Romanem w mieszkaniu Pani Zosi na Kraszewskiego w Sopocie. Zamierzam wyjechać na kilka dni do Jastrzębiej a tam nie ma żadnego kontaktu, poza tym nikogo nie informuję gdzie wyjeżdżam. Roman trafił jakąś okazję na zakup materiałów wybuchowych i omawiamy różne sprawy na najbliższe dni. Jeszcze przed świtem Roman wychodzi a ja już rano, idę spacerkiem przez las do Włodka Tralewskiego. Włodek mieszka w wysokim punkcie Sopotu przy operze leśnej. Bardzo dobry punkt do nasłuchu.
Z Jastrzębiej Góry wracam po dziesięciu dniach i coś mnie wali z nóg. 25 marca aresztowano Romana Zwiercana. Kilka dni nerwowego oczekiwania na informacje, jest ich niewiele, ale wszystko wskazuje, że nie był to przypadek. Dla mnie najważniejsza jest informacja czy nie łączą Go z „wybuchem”. Informacje od znajomego adwokata uspakajają mnie. „Podłożyli mu jakiś kradziony samochód” – czytam na dostarczonej mi karteczce. Próbuję ustalić jak doszło do wpadki, ale nikt nic nie wie. Podczas ostatniej naszej rozmowy Roman wspominał mi o kontaktach w Rumi i na Chyloni, ale w mieszkaniach, w których bywał ostatnio nikt nie potrafi mi powiedzieć nic konkretnego. Cóż konspiracja ma swoje dobre, ale i złe strony. Trudno, trzeba czekać na dalsze informacje.
Kwiecień zaczyna się fatalnie. Redakcja nie może pozbierać się po śmierci Staszka Kowalskiego. Teraz mam jasny obraz. Mimo szumnych deklaracji o wkładzie pracy redakcyjnej wielu osób okazuje się, że to Staszek trzymał wszystko w ręku i bez Niego nic się nie klei. Aresztowanie Romana dezorganizuje nam „trochę” poligrafię i mimo, że znam prawie wszystkie punkty to dochodzi problem z odtworzeniem kontaktów. Gdyby Romek spodziewał się wpadki to zapewne by to jakoś zabezpieczył, ale kto normalny oczekuje takich niespodzianek.
W połowie kwietnia jadę do Wrocławia na spotkanie Komitetu Wykonawczego „SW”. Jeżdżę zawsze sam, na z góry ustalony termin. No z jednym wyjątkiem, raz jechałem z Romanem i Zbyszkiem, gdy odbierali offset. Nie informuję o wyjazdach nikogo. Nawet Ewa Stoja, która zna prawie wszystkie moje kontakty (zabezpieczenie na wypadek mojej wpadki) nigdy nie wie czy idę tylko na spotkanie na kilka godzin czy pojawię się za tydzień. Wiem, że to nie jest normalne, jednak takie mam zasady. Czasem tylko widzę ulgę w Jej oczach, gdy wracam po dłuższej nieobecności.
We Wrocławiu do mieszkania kontaktowego na Oporowie przyjeżdżam sam ok. piątej rano. Jest to dom jednorodzinny w dzielnicy willowej a kilkaset metrów dalej mieszka Wojtek Myślecki. Wchodzę do domu i widzę wielkie zdziwienie gospodarzy, pp. Orzeszek. -„Do wczoraj była obstawiona cała ulica” – słyszę zamiast dzień dobry. Pytam tylko – „byli tu?”- Nie. Pytam więc tylko którędy do ogrodu i po otrzymaniu kilku wskazówek, bez pożegnania przemykam w kierunku Krzyków (dzielnica Wrocławia). Nie mam wyjścia, idę do mieszkania, do którego nigdy nie wchodziłem sam i bez kontroli naszego nasłuchu, ponieważ przychodzi tam Kornel. Właściciele witają mnie ze zdziwieniem, ale nie ma czasu na dłuższe rozmowy. Pani domu musi szybko powiadomić obsługę nasłuchu o zmianie mojego miejsca pobytu. Jak to robi nie wiem. Idę spać, Andrzej Zarach, który miał mnie odebrać wieczorem z Oporowa i tak tam nie wejdzie bez potwierdzenia telefonicznego.
Podczas tego spotkania wiele czasu zajmuje nam dyskusja o sytuacji w Trójmieście, sprawa wybuchu, wpadka Romana i ewentualność powiązania tych spraw. Kornel nalega abym pozostał jakiś czas we Wrocławiu ze względów bezpieczeństwa. Zdecydowanie odmawiam. Wrocław znam tylko z perspektywy lokali konspiracyjnych, co prawda trochę znam miasto gdyż byłem tu przez miesiąc w 1977 roku jednak dziwnie czułbym się na „obcym” terenie. To odpowiedź dla Komitetu a tylko Kornela informuję o przygotowaniach przyjęcia przesyłki ze Szwecji. Po czterech dniach wracam do Gdyni wioząc ze sobą nadajnik radiowy na częstotliwość „trójki” w Gdańsku i kolejny skaner do nasłuchu oraz taśmy z nagarną audycją „SW” Wrocław.
Kilka dni później, po sprawdzeniu i dostrojeniu nadajnika przez Piotra Jagielskiego, wraz z Ewą Stoja (na Żabiance) nadajemy pierwszą audycję „SW” w Trójmieście. Powtarzamy tą samą audycję na Zaspie, Przymorzu i w Sopocie. Są to audycję „testowe” dla sprawdzeni zasięgu sygnału. Mamy tylko jeden nadajnik o większej mocy, więc łatwy do wykrycia. Z doświadczenia pracy przy nadawaniu z B. Borusewiczem wiem, że większa ilość nadajników małej mocy rozlokowanych w wielu punktach dezorganizuję pracę pelengatorów (urządzeń wykrywających sygnał radiostacji). Muszę mieć, co najmniej jeszcze jeden nadajnik na tę samą częstotliwość. Tymczasem to odkładamy. Niestety Służba Bezpieczeństwa nie daje nam spokoju. Jeszcze w kwietniu przez Trójmiasto przechodzi fala rewizji i krótkich zatrzymań na czas przesłuchania. Nikt nie zostaje aresztowany, ale niepokojące jest to, że dotyczy to tylko środowisk powiązanych z „SW”. Tak więc prawdopodobnie w wyniku rozmów prowadzonych w Warszawie odpuszczają „Solidarności”, jeśli tak to mamy problem, prawie cała bezpieka zostanie skierowana przeciw nam.
Początek maja mija w atmosferze demonstracji pierwszo i trzecio majowych. Obserwuję je bezpośrednio w Gdyni. Tak blisko, że 3-go maja, gdy szpaler ZOMO rusza na manifestantów na skwerze przy Władysława IV nagle zostajemy z dziewczyną na pustym placu między zomowcami a tłumem. Na wycofanie się jest zbyt późno, więc Ela chwyta mnie pod rękę i idziemy wprost na ZOMO. I zomowcy grzecznie nas przepuszczają. Odnoszę wrażenie, że jest jakby więcej ludzi niż w poprzednich latach. To dobra zapowiedź przed wizytą Papieża.
Po kolejnej, już prawie rutynowej wizycie we Wrocławiu (Komitet Wykonawczy) nadrabiamy zaległości z drukiem. Najpierw drukujemy obszerny, podwójny numer z datą 20 maj i zaraz następny z datą 31 maj. Odradzająca się redakcja jest zadowolona a ja nie. To dobrze, że coś wydaliśmy, ale dla mnie ważniejsza jest teraz kwestia transportu ze Szwecji. Planowaliśmy to na czerwiec, ale przyjaciele z tamtej strony chcą to przełożyć ze względu na wizytę Papieża. Moim zdaniem najdogodniejszy termin to pierwsze dni po wyjeździe Papieża z Trójmiasta, ale nie znajduję zrozumienia u kolegów.
Wiem, że Roman Zwiercan przebywa w areszcie na Kurkowej w Gdańsku i mam w związku z tym pewien plan, lecz potrzebne mi są do tego paralizatory i kilka „drobiazgów” niezbędnych do akcji odbicia. Areszt i sąd w Gdańsku mamy rozpracowany, mamy mundury, ale łącznik przywiózł mi tylko scanery i pieniądze oraz informację, że transport jest już gotowy. Oczywiście wszystko co otrzymujemy jest ważne i potrzebne, ale są też sprawy ważniejsze, o których nie mogę opowiadać wszystkim wokoło. Docierają do mnie sygnały, że ubecja nasila działania przeciw „SW”. Podobne akcje rewizji i przesłuchań, jak w Gdańsku, były w kwietniu przeprowadzone w całej Polsce i tylko przeciw działaczom i sympatykom „SW”. Zaprzestaję więc wydawania pisma „Poza Układem”. Wymagania Joanny Gwiazdowej są coraz większe a dla nas zwiększa to tylko ryzyko wpadki. Przecież robimy to tylko grzecznościowo z sympatii dla Andrzeja, więc powinna zrozumieć. Proponuję spotkanie, aby wyjaśnić okoliczności, ale Joanna odmawia zachowania zasad konspiracji i do spotkania nie dochodzi.
Czerwiec. Wszyscy w Trójmieście żyją wizytą Papieża. To dobrze, jestem przekonany, że ta wizyta naładuje ludzi emocjonalnie i doda Im odwagi. Wszyscy moi znajomi zastanawiają się tylko nad jednym – ile Papież powie o „Solidarności”. Zrobiło się troszeczkę zamieszania w mieście, niektórzy zachowują się tak jakby komuna się już kończyła a Papież miał przywieźć nam wolność. Naruszają przy tym elementarne zasady konspiracji. Ograniczam więc swoje kontakty do minimum i postanawiam zająć się tylko sprawą Romana i transportu. Naturalną koleją rzeczy jest dopuszczenie Ewy Stoja, jako osoby czystej i bez powiązań organizacyjnych do moich tajemnic.
Robi się „gorąco” i ktoś musi znać moje kontakty, mieszkania i plany działania.
Mam mieszkanie redakcyjne z oknem na budowany ołtarz, przy którym Papież odprawi mszę św. w Gdańsku. To mieszkanie Teresy Popiołek, która pisze nam część materiałów do druku. Planowałem tam bezpiecznie oglądać Mszę, ale mieszkania i wchodzący mogą być kontrolowani. Odpada więc a szkoda. Czekam na przyjazd Krzysztofa Szymańskiego, łącznika, który jest w Szwecji i ma wrócić z informacją o transporcie. Tymczasem do mieszkania Janka Białostockiego w Gdyni, dwa dni przed wizytą Papież, przyjeżdża wujek z Wrocławia – Pan Oziewicz. Znany esbecji, jako ważny działacz „SW”. Oczywiście przywozi ze sobą grupę przyjaciół – także z „SW”, a to właśnie z Jankiem umawiałem się na przejęcie transportu jego samochodem. Ręce mi opadły gdy się dowiedziałem o tym, ale cóż, Oziewicz działa prawie oficjalnie no i skąd miał wiedzieć, że Janek konspiruje. Jest Papież to obowiązkowo trzeba przyjechać a najlepiej zatrzymać się u rodziny. Osobiście również wybieram się na mszę do Gdańska. Mam załatwioną wejściówkę do najbliższego sektora. Wcześnie rano idziemy na plac w gronie kilku Pań, które na co dzień są moimi łączniczkami lub przewożą mnie swoimi samochodami, ponieważ kto zwraca uwagę na chłopaka z dziewczyną. Jadą na randkę. Podobnie w tej sytuacji, przechodzimy a patrole milicji nawet nie zwracają na nas uwagi. Jeszcze przed rozpoczęciem mszy plac jest zapełniony, a jest to byłe lotnisko. Z mojej perspektywy widzę za sobą tylko las głów i transparentów. Zdecydowana większość to transparenty „Solidarności” ze wszystkich regionów Polski, ale widzę również transparenty „SW”. W czasie mszy atmosfera jest wspaniała. Tu się czuje, że ci wszyscy ludzie pragną wolności. Już wiem, że warto, że ten marsz ku niepodległości nie da się zatrzymać.
Papież odlatuje a zebrani na placu ludzie ruszają w stronę centrum Gdańska. Razem z Elżbietą idziemy ze wszystkimi. Ona mi odradza, ale ignoruję Jej uwagi, – co mi kto zrobi w takim tłumie a jest około miliona osób. Gdy przechodzimy przez stary Wrzeszcz ludzie wywieszają flagi biało-czerwone i pozdrawiają znakiem „V” manifestujących. Nagle Elka wyciąga mnie na chodnik, nie wiem o co jej chodzi a Ona mi wskazuje, że tuż za plecami miałem duży transparent „Solidarność Walcząca” Poznań. Trochę to nierozważne jednak idziemy dalej do centrum Wrzeszcza. Za wiaduktem kolejowym przed skrzyżowaniem z ul. Grunwaldzką jest już potrójny szpaler ZOMO. Jestem dwa metry przed nimi i widzę przerażenie w ich oczach. Nad tarczami widzę jak chaotycznie dojeżdżają posiłki. Wystarczy sygnał dla tłumu i można ich zmieść zanim się zdążą uformować. Taka szansa, jednak z tyłu przywódcy „S”, Bujak, Frasyniuk, Lis i reszta już wezwali ludzi do pokojowego demonstrowania w formie siedzącej. Odwracam się i widzę siedzących na jezdni, z już „politykami” „S” na czele. Na mnie już czas, Elka wyciąga mnie z szeregu i przez podwórka omijając kordon zomowców wychodzimy na Grunwaldzką. Na skrzyżowaniu wielkie zamieszanie i odnoszę wrażenie braku jakiejkolwiek koordynacji działań przybywających posiłków. Przechodzimy więc na drugą stronę i powoli zmierzamy do centrum. Nagle od strony dworca całą szerokością ulicy idą niebiescy waląc pałami w tarcze, odwracamy się, to samo. Kocioł, myślę. Nagle otwierają się drzwi i ktoś nas wciąga do bramy i krzyczy tędy za mną. W podwórzu proponuje nam własne mieszkanie, to Karol Krementowski. Przyjaciel z konspiracji a jeszcze wcześniej z WZZ-tów i „Solidarności”. Dziękuję i odmawiam, bo Jego mieszkanie jest w tej chwili tak samo bezpieczne jak ul. Grunwaldzka, z której uciekliśmy.
Gdyby Kornel wiedział jak ja dzisiaj dbam o bezpieczeństwo własne to by mi chyba głowę urwał.
Umawiamy się z Karolem na spotkanie w sadzie za kilka dni i podwórkami z Elą próbujemy wyjść z Wrzeszcza. Zomowcy już są zorganizowani i las odcięty. Jesteśmy w samym centrum a dookoła niebiesko. Jedyne co przychodzi mi do głowy, to udawać zakochanych, co u boku pięknej Damy przychodzi bez specjalnej trudności. W najwyższym wieżowcu, tuż obok jest kawiarnia na ostatnim piętrze. Na szczęście czynna. Wjeżdżamy tam i mając jak na dłoni całą panoramę Wrzeszcza obserwujemy milicyjną demonstrację siły, niekoniecznie udając, że jesteśmy na randce. Dopiero, gdy ostatnie wozy bojowe wyjeżdżają, ostrożnie przechodzimy przez skrzyżowanie na ul. Konopnickiej, gdzie mam zaledwie o 150 metrów mieszkanie konspiracyjne. Koniec wrażeń na jeden dzień.
Mija euforia po wizycie Papieża i wszystko powraca do normy.
Szymański wrócił ze Szwecji i powiadomił mnie jedynie, że transport jest już gotowy i czeka na możliwość przerzutu. Trochę mnie niepokoi, że tak długo to trwa, ale nic na to nie mogę. Ma przyjechać łącznik z informacją kiedy. Ludzie są na wakacjach, więc mamy trochę luzu. Tylko Marek Główczyk drukuje znaczki z Piłsudskim na gotowych projektach z Wrocławia. W lipcu przywiozłem drugi nadajnik na pasma radiowe, ale nadal nadajemy programy wrocławskie. Próby są udane, można będzie nadawać częściej. Mam zamówione nadajniki na pasmo drugiego programu telewizji. Piotr Jagielski już się zapalił do opracowania emisji tekstów wyświetlanych na ekranie i dobrze, bo takie nowinki zawsze intrygują ludzi.
Są wakacje a w kręgach „Solidarności” wzmożone działania. Coś niepokojącego. Otrzymuję informacje o nagminnym namawianiu działaczy podziemnej Komisji Krajowej do ujawniania się, nawet ujawniania „wbrew woli”. Są to normalne denuncjacje członków własnej organizacji, kolegów, przyjaciół. Skandal. Ostatnio otrzymałem raport o sytuacji w przedstawicielstwach „S” na Zachodzie. Jest podobnie, Biuro Brukselskie ogranicza środki na działalność i mianuje tylko swoich przedstawicieli w krajach, w których ma swoje delegatury. W Sopocie prawie codziennie odbywają się spotkania czołowych działaczy „S” z przedstawicielami Lewicy Warszawskiej, zupełnie legalnie. Oczywiście słyszę w skanerze, że bezpieka to wszystko kontroluje, ale nie reaguje. Dziwne to wszystko. Od pewnego czasu szefem podziemia „S” w Trójmieście nie jest Borusewicz, lecz Jacek Merkel, facet, do którego nigdy nie miałem zaufania, a w kręgach „S” mówi się o utworzeniu jawnej reprezentacji, cokolwiek to znaczy?! Osłupiałem, gdy na scanerze wyłapałem transmisję radiową z jakiegoś spotkania, po wsłuchaniu się w treść stwierdziłem, że to spotkanie przywódców „S” i części TKK a wewnątrz mają agenta, który ma włączony nadajnik. Wniosek jest dla mnie nazbyt oczywisty – „warszawka” dogadała się z komuchami i likwiduje podziemne struktury „Solidarności”.
Gdy opowiadam o tym kolegom na spotkaniu Komitetu wykonawczego „SW” we Wrocławiu nie mieści im się to w głowach, po prostu myślą, że trochę fantazjuję. Nie zraża mnie to. Wracam do Trójmiasta i robię swoje.
Tu czekają mnie dwie informacje, pierwsza – transport ze Szwecji nadejdzie na początku września, druga – Adam Michnik koniecznie chce się ze mną spotkać. O Michniku opowiada mi na spotkaniu Ewa Kubasiewicz. Przekazuje mi, że spotkał się z nią w mieszkaniu Jurka Trzcińskiego, które jest oczywiście na podsłuchu i wręcz zażądał umożliwienia kontaktu ze mną, bo jak twierdzi musi mnie przekonać do zaniechania podkładania bomb, bo to prowokuje Moskwę. On cię normalnie denuncjuje na podsłuch – mówi przerażona Ewa. To zwykły s-syn – odpowiadam, ale po chwili spokojnie tłumaczę: – nie przejmuj się, to jest normalny styl eliminacji konkurencji politycznej dla Lewicy Warszawskiej, bo przeciwników to oni się boją, więc się z nimi dogadują a z tego co wiem to już się dogadali z komuną. Jak się z nim spotkam to, on mnie „ujawni”, przyjdzie z bezpieką, dlatego przekaż mu, że się z nim nie spotkam, bo z K… się nie zadaję.
To przykre, ale tak tworzy się nowy system (lewacki) w Polsce.
Przyjeżdża łącznik, jest już konkretny termin odbioru przesyłki ze Szwecji, ale dopiero w ostatnim tygodniu września. Proponuję, aby przejąć ją na trasie, ale koledzy ze Szwecji upierają się, że dostarczą ją bezpiecznie na miejsce. Nie zgadzam się z tym, ale niestety nie mam na to wpływu. Nie zajmuję się na razie drukiem nie wyjaśniając dlaczego. Tylko kilka osób wie, co zawiera ta przesyłka poza maszynami do druku, które chciałem, by przesłać oddzielnie. Niestety, wszystko jedzie razem.
Nadajniki oddałem do „zagospodarowania”, są chętni niech sobie radzą, bo jak dotrze przesyłka będzie kilka następnych. Znam trasę i czas przejazdu transportu, więc pilnie słucham, co dzieje się w eterze na dwa scanery. Jeden jest ustawiony na pasma bezpieki a drugi na prewencję i drogówkę milicji. Mamy przygotowane dwa garaże, prawie w lesie. Jeden na osiedlu Mickiewicza w Sopocie a drugi na Osiedlu Młodych we Wrzeszczu. Bardzo dyskretne miejsca. Transport ma wjechać ze Szczecina późnym wieczorem, ale słucham do rana. Na potwierdzenie umówiłem się następnego dnia. Całą noc była cisza w eterze, więc jestem przekonany, że wszystko w porządku, ale ku mojemu zdziwieniu dowiaduję się, że przesyłka jest, ale nie można jej podjąć. Natychmiast spotykam się z Małgosią Murkowską, która zna cała sprawę. Przesyłka jest, stoi pod Hotelem Marina na parkingu. Łącznik ze Szwecji przyjechał późno w nocy i tłumaczył się, że nie dotarł, bo „złapał gumę” i musiał przyczepę zostawić na parkingu. Coś mnie niepokoi a Gosia ma gotowy plan. Ma znajomych, w Sopocie, którzy zajmują się holowaniem uszkodzonych pojazdów i mogą tam spokojnie podjechać po przyczepę a w razie kłopotów podać fałszywe dane klienta, który ich wynajął i czeka rzekomo na bazie. Jednak zastrzegam kategorycznie, że ani Małgosi – u której czasem bywam, – ani Szmańskiego nie może być przy odbiorze. Trochę uspokojony wracam do Ewy na Żabiankę, to niedaleko tego parkingu. Relacjonuję Jej sytuację, i proszę, aby się przygotowała, bo jak coś nie wyjdzie to znikamy z domu. Scanery cały czas pracują na okrągło i nic specjalnego się nie dzieje, rutyna. Ale mam złe przeczucia. Mija umówiona godzina odbioru i cisza. Po kilku minutach odzywają się niemal jednocześnie wszystkie kanały. Bierzemy dziecko i sprzęt nasłuchowy i wychodzimy z domu. Dominika zostaje u mamy Ewy – Reginy Kłopockiej. Idziemy przez las, ostrożnie, upewniamy się czy nie mamy „ogona”, do znajomych Ewy na 23-go marca w Sopocie. Najbezpieczniej, bo pp. Błaszczykowscy nie są powiązani z żadnymi strukturami choć wiedzą, że my coś „knujemy”. Od tej pory Ewa musi się ukrywać.
Jeszcze tej nocy wyjeżdżamy do Wrocławia, gdzie po trzech dniach rozmów dostaję nakaz od Kornela – masz schować się i nic nie robić do czasu aż się wszystko wyjaśni. Mam zostać we Wrocławiu, ale zapewniam, że mam dobrą metę w Bieszczadach, pod Arłamowem.
Jedziemy więc do Przemyśla a dalej autobusem do Leszczawy. Małej bieszczadzkiej wioski. W piękny jesienny poranek, zmęczeni podróżą, z radością patrzymy na wiejski dom, oddalony od wsi, do którego idziemy trawiastą ścieżką. Jeszcze sto metrów i nagle gospodyni, Pani Kapuścińska, upuściła na ziemię wiadra, które trzymała w rękach i zamarła w bezruchu na nasz widok. Coś się stało, – jakby co to do lasu -, szepcę Ewie. Las przylega do samego domu i rozciąga się od Przemyśla po Słowację i jeszcze dalej. Powoli jednak idziemy do przodu. Gdy dochodzimy, gospodyni nagle złamuje ręce, – dzieci kochane, oni przed godziną pojechali i powiedzieli, że wrócą. Nie ma czasu na rozważania, dziadek Filek, jak go nazywamy, zaprzęga konia i jedzie na zrąb.
Po półgodzinie, na drodze zatrzymuje się ciężarówka załadowana świeżo ściętymi świerkami i kierowca zachęcająco macha ręką. Po chwili w niewygodnej kabinie jedziemy w kierunku Przemyśla. Innej możliwości nie ma, no może pieszo przez lasy 35 km., bo następny autobus jest wieczorem. Pierwszem pociągiem opuszczamy Przemyśl i późnym wieczorem trafiamy do Lublina.
Dalej nie ma czym jechać, więc na lewe papiery wynajmuję pokój i na wszelki wypadek trzykrotnie pytam o godzinę obiadu dnia następnego. O świcie opuszczamy hotel i pierwszym pociągiem jedziemy do Olsztyna. Nie ma moich znajomych, znowu lądujemy w hotelu. Udajemy parę zakochanych, może zbyt przesadnie, jako, że udawanie nie jest nam potrzebne. Mam dosyć, więc wyciągnąłem się na łóżku tak jak stałem a Ewka poszła zadzwonić do Gdańska by zapytać, jaka sytuacja u Niej w domu. Wróciła z plikiem gazet i farbą do włosów. Usiądź i nie denerwuj się, poczym pokazała mi relacje z konferencji prasowej Urbana a tam tytuły w stylu – „Terroryzm, jako metoda walki”- a dalej relacja z wpadki naszego sprzętu, pokazanie tego, co tam było ukryte poza maszynami poligraficznymi.
Bierz farbę i szczoteczkę i farbuj mi włosy, bo babcia w Leszczawie mi mówiła, że pytali o blondynkę, z którą możesz jeździć. Nie miałem wyjścia a do tego nigdy nie farbowałem włosów, więc Ewy głowa była jak marchewka.
Rano wracamy do Trójmiasta.
Od tego dnia ukrywamy się razem, Ewa nie ma po co wracać do domu, wszystko na to wskazuje. Mieszkamy tylko w czystych mieszkaniach i nikt nie może do mnie trafić, tylko ja znam kontakty „w dół”. Próbujemy coś montować, ale bardzo ostrożnie. Mam obiecany następny transport innym kanałem, ale to potrwa. Wzywają na przesłuchania ludzi, których znał Szymański – więc sypie. Ostrożnie muszę sprawdzić wszystkie stare kontakty, nawet te, o których on nie wiedział. Robi to Ewa, tam gdzie są telefony to dzwoni przed naszym przyjściem a tam gdzie nie ma to wchodzi najpierw Ona i dopiero jak jest czysto ja. Tak to sobie wymyśliła i nie mam nic do powiedzenia. Czas upływa szybko i zanim coś udało nam się sklecić, aresztują Kornela i Hanię Łukowską.
Natychmiast wyjeżdżamy. Nie wiemy jaka jest sytuacja we Wrocławiu i co jeszcze wpadło. Znowu, na najpewniejszy kontakt Ewa nie pozwala mi wejść bez sprawdzenia. Wchodzi sama i po kilku minutach wraca po mnie. Tym razem pozostajemy tam kilka dni. Spotykam się tylko z Wojtkiem Myśleckim i Andrzejem Zarachem. Oni mają już gotową koncepcję. Mam zostać przewodniczącym Komitetu Wykonawczego a Kornel nadal pozostaje przewodniczącym „SW”. Nie ma zmiany przewodniczącego. Całkowicie się z tym zgadzam. Jadzia Chmielowska jest we Wrocławiu i chce się ze mną spotkać. Odmawiam. Ustalamy, że do czasu wyjaśnienia okoliczności wpadki Kornela nie spotkam się z nikim nowym.
Znowu powrót. Mamy już prawie grudzień, więc za pasem święta. Ciągle mamy wszystko w małej rozsypce, grudniowy numer biuletynu przygotowujemy i drukujemy tylko we dwoje na Siennickiej przy wsparciu Marka Główczyka. Potem przygotowujemy się do świąt. Wiem, że Ewie jest ciężko, bo to jej pierwsze święta bez córki. Nic na to nie poradzę, wokół nas jest zbyt niebezpiecznie i tłumaczę Jej, że jeszcze trudniej byłoby te święta spędzić w więzieniu. Zosia Pawłowska wyjeżdża na okres świąt, więc umawiamy się z nią, że tam przetrwamy z Ewą święta. Wszystko jest w porządku. Zosia nawet nam przygotowała jakieś potrawy i spokojnie odpoczywamy od dwóch dni. Wszyscy zajęci są świętami i nam udziela się ten nastrój. Koniec ul. Kraszewskiego w Sopocie jest bardzo ładny. Za oknem las, cisza i spokój. Jest wigilia, powoli zapada zmierzch i nagle skaner zaczyna śpiewać, ale jak. Natychmiast włączam słuchawkę i słyszę same komunikaty, kod cyfrowy i krótkie – nie ma – podawane dla centrali. Podawane jest to w bardzo krótkich odstępach, więc chyba nie wchodzą, to muszą być raporty z obserwacji, ale są blisko. Nagle pada nazwa ulicy, na której jesteśmy. Za późno aby wyjść, a w tym mieszkaniu jest sporo materiałów, które należy zniszczyć, to adresy, kontakty, korespondencja. To drugie mieszkanie, oprócz Ewy, w którym najdłużej się ukrywam. Każę Ewie natychmiast wszystko wrzucić do wanny w łazience, polewam to alkoholem, który był w lodowce. Każę jej to szybko palić i zamykam drzwi do łazienki. Nasłuchuję odgłosów z klatki schodowej, to taka kwadratowa studnia. To co słyszę, to nie są świąteczne odgłosy, to tupot ciężkich męskich butów. Nagłe walenie w drzwi do mieszkań na całym piętrze i ostre pytania czy ktoś obcy przebywa w domu. Przez drzwi słyszę bardzo wyraźnie jak sąsiadka Pani Zosi tłumaczy komuś, że w tym mieszkaniu nikogo nie ma, bo tu mieszkają starsi Państwo a wyjechali jeszcze przed świętami. Facet dziwnie odpuścił. Prawdopodobnie uratowało nas światło a właściwie to, że go jeszcze nie zapaliliśmy. Po godzinie hałas milknie, ale czekamy aż zamilknie scaner. Jest już późno, gdy ostrożnie wychodzimy z domu. Przechodzimy przez las do budki telefonicznej. Ewa dzwoni i sprawdza gdzie możemy trafić. U Teresy Komorowskiej w Gdyni jest „czysto”. Trafiamy tam przed północą, a więc jeszcze jest wigilia.
Zaraz po nowym roku jedziemy na spotkanie do Wrocławia. Ewa jest zmęczona, choć tego nie pokazuje. Znowu przyjeżdża Jadzia i chce się spotkać, ale nasłuch ma wątpliwości. Mają informacje, że jest na miejscu bezpieka z Katowic. Nie ryzykujemy i ustalamy następne spotkanie w tym samym gronie co poprzednio, Wojtek, Andrzej i Ja.
Pozostajemy jeszcze kilka dni na miejscu a potem jedziemy do Zakopanego. Obiecałem Ewie, za święta, że zabierzemy dziecko na ferie zimowe. Ustalamy wszystko ze znajomymi i jedziemy po Dominikę.
W Ewy mieszkaniu nic się nie działo, więc wydaje mi się, że jest czyste. Czeka tam mama Ewy z dzieckiem. O północy wchodzi Ewa, jest cisza, wchodzę pięć minut potem. Zdjąłem buty, usiadłem wygodnie w fotelu i – wyleciały drzwi. W powietrzu wynieśli mnie, bez butów.
Tak minął mi jeden rok w podziemiu.