Ja tam na początku nic szczególnego nie robiłem. Ot, takie normalne szkodzenie komuchom. Dokuczaliśmy donosicielom i partyjnym aktywistom. Jak prawdziwi Polacy.
Na początku stawialiśmy czerwone stemple partyjnym na kartach zegarowych a potem już szkoda było czasu więc kąpaliśmy całe karty w czerwonej farbie. Nie mogli się wyliczyć z godzin pracy.
Brzeziński, komuch, miał zielonego malucha, zresztą kilka takich za zasługi czerwoni dygnitarze dostali i sekretarze z innych wydziałów też takie mieli. Co najmniej dwa były identyczne. Przebijaliśmy temu Brzezińskiemu opony mnóstwo razy. Pamiętam, że zaczęliśmy od jednej to wymienił tylko koło i dużo czasu mu to nie zajęło. Zrobiłem więc z elektrod takie kastety, że było kilka naostrzonych bolców i jak uderzaliśmy w oponę to od razu kilka dziur się robiło. Nie nadawała się taka opona do naprawy a rozwalaliśmy potem, od razu cztery koła. Brzeziński pilnował tego malucha na każdej przerwie. Stawiał go koło wydziału szkoleniowego, gdzie niby było bezpiecznie ale my rozwalaliśmy zaraz jak tylko do pracy przyjechał. Jeszcze przez bramę nie przeszedł a upilnowaliśmy i już miał podziurawione koła. Kierownikowi Grudzińskiemu malowaliśmy sprayem po aucie różne hasła i jak dostał talon na samochód, też nowy, zielony fiat to od razu miał cały porysowany i podziurawiony jak sito bo „kastety” rozwalały cienką blachę bez problemu. Podobnie potraktowany został duży fiat z przydziału PZPR, kierownika narzędziowni, towarzysza Bieli.
Odnośnie niszczenia samochodów partyjniaków to ukoronowaniem była akcja, jak nowiutkie lakierowania potraktowaliśmy kwasem solnym. Załatwiłem trzy lub cztery butelki kwasu z Klimoru. Jak wylaliśmy taką butelkę po winie na auto to za chwilę nie było go widać, tylko sama piana.
Smarowaliśmy też drzwi, tam gdzie mieszkali, co gorliwszym komuchom lub donosicielom. Najczęściej farbą ale były też polewane kwasem solnym a nawet zdarzało się, że kałem. Cuchnęło mniej, jak śmierdziele z kwasu masłowego, które rozbijaliśmy w biurowcu dyrekcji ale widok był niezły. Śmierdziele były w takich ampułkach jak zastrzyki, wystarczyło rozdeptać i szybko zwiewać. „Capiło” niemiłosiernie.
W odpowiedzi na nasze działania powołali specjalny oddział SB, na górze, na wydziale K2 ale niewiele to dało. Ubecy nic się nie dowiedzieli, ludzie nie chcieli z nimi rozmawiać. Mnie wezwali tam tylko raz ale pytali o Tyrke i Frankiewicza. Powiedziałem, że nic nie wiem i dali mi spokój.
Malowaliśmy na suwnicach hasła antykomunistyczne, to zawsze po pracy. Przedostawaliśmy się na wydział w nocy i poza malowaniem, zawsze przed zapowiadanymi strajkami rozwalaliśmy w środku manetki i wstawialiśmy pręt na zwarcie. Nie dało się tego naprawić od razu i musiał być przestój choćby esbecy stali przy każdym pracowniku. Malowania powtarzaliśmy wielokrotnie i w końcu majster wymieniał kłódkę co tydzień, bo myślał, że mamy dorobiony klucz. Nic to nie dawało, zapychaliśmy mu te kłódki i zaślepialiśmy waląc punktakiem. Znowu mieli problem, bo nawet żeby przeciąć kłódkę, to musieli latać na inne wydziały po szlifierki a tam się z nich śmiali, że do swoich nie mogą wejść. Nie dawało się więc zachować w tajemnicy i po pół godzinie cała stocznia się śmiała.
Podczas jednego malowania, w nocy przyszedł jeden z majstrów lub mechanik. Schowaliśmy się pod płyty z Korsakiem. Mimo tego zauważył ponoć Mirka, ale bał się zareagować. Rano też nie przyznał się esbekom, że coś widział. Miałby umoczone gdyby wydało się że nie zareagował.
Pamiętam też, jak Frelichowi, jednemu z nadgorliwych partyjniaków na wydziale, wzięliśmy szafkę ubraniową z szatni i wykąpaliśmy w łazience. Wstawiliśmy na górę i nalaliśmy pełno wody. Jak przyszedł się przebierać to wszystko pływało. Siedział potem kilka godzin w kanciapie i suszył, żeby do domu jechać. Z tą kanciapą to też były śmiechy, bo miała tylko jedne drzwi i nie raz blokowaliśmy go w środku. Wrzeszczał na całe gardło, żeby go wypuścić ale wszyscy udawali, że nic nie słychać.
Blokowanie drzwi najbardziej widowiskowe było jak partyjni mieli zebranie, w sali gdzie było jedno dojście a drugie, awaryjne tylko przez kuchnie. Stachowiak – sekretarz główny pilnował i czekał pod drzwiami ale nie upilnował. Wrzucaliśmy świece dymne przez wentylator z dachu. Heniek Parszyk zablokował główne wejście ale bał się zablokować te drzwi przez kuchnie, żeby się nie podusili. Panika była duża, część uciekała przez okna, inni wrzeszczeli, że ich trują. Bali się potem w tej sali spotykać, a już nigdy podczas pracy.
Podczas jednej z manifestacji pierwszomajowych rzuciliśmy też granat z gazem łzawiącym bezpośrednio pod trybunę z oficjelami. Zrobiło się zamieszanie i cały, oficjalny pochód rozleciał się na kawałki.
Osobną sprawą było angażowanie się w poważniejsze rzeczy. Jak zacząłem kombinować z bronią to już mocno uważałem, bo tajemnica jest tylko wtedy jak wiedzą dwie osoby. Jak więcej to już nie i dlatego jak coś robiliśmy to w dwie, maksymalnie trzy osoby. Roman (Zwiercan) poprosił mnie żebym robił części do pistoletu. Heniu Parszyk nie chciał ryzykować bo za dużo osób wiedziałoby o tym. Ja załatwiłem, że chłopak (Bolek) z Rumi robił to na warsztacie wydziału TG. Wyjechał później w kieleckie, w swoje rodzinne strony i nie mam z nim kontaktu. Wydaje mi się, że wywalili go pod jakimś pretekstem ze stoczni. Pamiętam, że chodziłem z nim i jeszcze z kimś do lasu strzelać z tego co robił, ale generalnie on spotykał się ze Zwiercanem beze mnie.
Przywoziłem trotyl i zapalniki od znajomych z Gdyni, z Babich Dołów. Zapalniki były co najmniej 4 sztuki a trotylu 6-8 kostek. Niewiele, ale zawsze mogło się przydać. Bogdan Pełka też przywoził materiały wybuchowe ze śląska, chyba z kopalni.
Kiedyś przywiozłem cały pocisk, gruby jak ręka. Na W2 zrobiliśmy eksperyment i wsadziliśmy go do rury, jak do lufy. Zaślepiliśmy jeden koniec i podgrzaliśmy palnikiem. Było po pracy, nikogo na hali nie było i jak gwizdnęło to nawet śladu po rurze nie było. Wyleciała przez świetlik w dachu, tylko szkło się posypało. Widział to Koniczka, czy Karkoszka ale nikomu nie powiedział.
Pod koniec 1986 roku robiłem rury do bomby dla Romana. Ze wskazówek, które mi przekazał, jak mają być zrobione domyślałem się do czego mają służyć, mimo, że nie powiedział. Dwie pierwsze przekazałem mu osobiście podczas spotkania. Następne zostawiałem za terenem stoczni, za kioskiem w trawie. Ktoś je musiał odbierać ale nie wiem kto. W sumie zrobiłem ich 10 lub 12, wynoszone były zawsze po dwie sztuki. Nigdy nie zostawiałem ich w stoczni.
Pamiętam, że zaraz po wybuchu pod komitetem partii ubecy „trzepali” szafki ale nie u nas. Na warsztacie elektryków u Tadzia Karwowskiego. On był taki krzykacz i od razu był podejrzany. Zresztą, niedługo po tym wywalili go ze stoczni, zaraz po tym jak podczas jakiegoś strajku poszedł sam z flagą na bramę. Znaleźli jakiś pretekst i pozbyli się go jak wielu innych.
|