Zemsta SB:
25 marca 1987 r., pojechałem pożyczonym samochodem, na umówione wcześniej spotkanie. Miałem odebrać sporą ilość materiałów wybuchowych. Wjechałem między wieżowce. Z ostrożności, aby sprawdzić, że teren nie jest obstawiony, pokrążyłem po osiedlu. Scaner miałem włączony i jestem pewien, że w eterze była całkowita cisza. Uspokojony, zatrzymałem się w umówionym miejscu.
Aresztowany zostałem zaraz po wyjściu z samochodu. Było duże zamieszanie, niewiele udało mi się zapamiętać. Nie wiem nawet czy zamknąłem auto czy nie. Nikt mnie o nic nie pytał, niczego podejrzanego nie zauważyłem i zanim się zorientowałem, już leżałem w samochodzie i jechaliśmy. Ręce miałem skute z tyłu. W aucie tylko pobieżnie ktoś mnie „obmacał”. Cały czas też ktoś wciskał mnie w siedzenie. Nic nie widziałem. Sprawiało to wrażenie, że nie chcieli aby ktokolwiek zwrócił uwagę, że kogoś aresztowano. Nie potrafię nawet powiedzieć do jakiego auta mnie wsadzono i skąd ono się wzięło. Pamiętam, że po wejściu na komendę zostałem dosłownie wrzucony do pokoju w którym było pełno ludzi. Tam dopiero obszukano mnie dokładnie. Pamiętam, że obszukiwało mnie kilka osób, jakby się spieszyli. Groteskowe było, jak po znalezieniu kolejnego kompletu dokumentów pokłóciło się kilku, który jest prawdziwy. Miałem przy sobie jeden komplet, którego używałem i dwa inne, odebrane kilkanaście minut wcześniej, jako zabezpieczenie na przyszłość. Każdy z nich miałem w innej kieszeni, więc odnajdywane były, po kolei. Przy okazji kilka razy oberwałem, jednak tak, że nie było żadnych śladów. Takie zwykłe okładanie ze złości, dla sportu, po brzuchu.
Nie powinienem załatwiać dwóch, tak ważnych spraw za jednym razem, tzn. odbioru dokumentów i trotylu, ale stało się. Popełniłem błąd ale pocieszyłem się, że oni drugi. Nie miałem przy sobie nic obciążającego. Nic poza dokumentami. Gdyby poczekali, mieliby znacznie większy łup. Zatrzymano by mnie podczas ładowania materiałów wybuchowych do bagażnika, i nie miałbym żadnych szans na uniknięcie długoletniego więzienia. Tak wówczas myślałem. Z drugiej strony nie miałem pojęcia co było powodem wpadki. Wyglądało, że na mnie czekali. Wyglądało też, że nie wiedzieli kogo zatrzymali, przynajmniej nie wszyscy. Ciągle ktoś wchodził do pokoju, wychodził. Przewinęło się mnóstwo ludzi. Sprawiało to wrażenie jakiegoś chaosu, zamieszania. To było intrygujące, choć wówczas byłem zbyt rozbity, aby analizować dokładnie. Jeszcze bardziej intrygujące było, że nikt mnie nie pytał jak się nazywam a przecież mieli kilka różnych nazwisk w dokumentach. Pobrano mi tylko odciski palców i dopiero po kilku godzinach pojawiła się trójka ubeków, którzy wyraźnie, byli oczekiwani. Cały ten czas spędziłem z rękoma skutymi z tyłu.
Z jednej strony ucieszyłem się, że wreszcie się zacznie. Sytuacja dotąd była dość niezwykła i wywoływała niesamowite wrażenie zagrożenia. Siedziałem w pokoju pełnym ubeków, którzy po początkowej euforii związanej z przeszukiwaniem, później całkowicie mnie ignorowali. Z drugiej strony czułem niepokój, nie wiedziałem jakie zarzuty mi postawią a najważniejsze, co wiedzą i jakie mają dowody. Niestety, nie dowiedziałem się wiele. Przeprowadzono mnie do innego pokoju a tam, zwrócił się do mnie jeden z przybyłych, już po nazwisku. „No wreszcie, panie Zwiercan, teraz już się pan nie wywinie…”. Oczywiście dokładnych słów nie pamiętam, ale było to coś w tym stylu. Zapewnił mnie jednocześnie, że oni wszystko wiedzą i nic innego ode mnie nie chcą, tylko porozmawiamy o zamachu na komitet PZPR w Gdyni. Odpowiedziałem, że nie mamy o czym rozmawiać. Nie zdziwił się i nie nalegał. Stwierdził, że nie szkodzi bo mają czas, całe mnóstwo czasu, bo teraz jak już mnie mają to posiedzę sobie długo. Podsumował, że oni i tak wiedzą, że to ja zrobiłem, bo „cały” Gdańsk wskazuje na mnie. Tymczasem mogę się zastanowić, bo na pewno możemy się dużo od siebie dowiedzieć. Na tym „rozmowa” się skończyła i zamknęli mnie w celi.
Podobne próby „rozmowy” miały miejsce w najbliższych dniach jeszcze kilkakrotnie. Znamienne było, że nie próbowali zachować żadnych pozorów. Nikt nie pisał protokołu. Było to bardzo dziwne.
Nie pamiętam, którego dnia po zatrzymaniu, po raz pierwszy wypełniono jakieś papiery i przystąpiono do przesłuchania. Okazało się, że postawili mi zarzut posługiwania się fałszywymi dokumentami i kradzionym samochodem. Nie posiadałem się ze zdziwienia, skąd taki zamysł. Przecież to było absurdalnie niedorzeczne. Ucieszyłem się jednak, bo myślałem, że nie potrzymają mnie długo a w myślach już przyzwyczajałem się do zarzutu i wieloletniego więzienia za działania terrorystyczne. Odmówiłem oczywiście zeznań i na tym moje „spotkania i rozmowy” się skończyły.
Przewieziono mnie do aresztu na Kurkową i tam spędziłem trzy miesiące nie niepokojony przez nikogo. Nikt nie próbował mnie przesłuchiwać. Nie wiedziałem co się dzieje. Byłem odcięty całkowicie od informacji na oddziale SB.
Po czasie okazało się, że SB nie miała żadnych dowodów. Jedynie plotki krążące w „salonach kanapowej opozycji”. I to też nie od razu. Na początku marca nie wiedzieli nic.
Dzisiaj już wiem, że nie potrafili ustalić składu. Ten, który podali eksperci był błędny.
Liczyli tylko na moje przyznanie i zeznania obciążające. Nie uzyskali nic, więc zdecydowali działać inaczej, byle mnie tylko wyeliminować.
W czerwcu, nagle, machina ruszyła z kopyta. Około 20 zapoznano mnie z częściowymi aktami, widać było, że sporo w nich mieszano bo miały kilka razy nanoszoną numerację stron. Dowiedziałem się, że faktycznie oskarżają mnie tylko o posługiwanie się fałszywymi dokumentami i kradzież samochodu. Zdecydowałem się wówczas podać od kogo pożyczyłem auto. Nie interesowało ich to i już po pięciu dniach dostałem akt oskarżenia.
Byłem spokojny, ponieważ widać było, że cała „dokumentacja” nie trzyma się przysłowiowej kupy.
Niemniej zagrywka była mistrzowska, bo rozpuszczono informację, że jestem terrorystą a zarzut postawiono kryminalny. Władze związkowe milczały, nie uznawały mnie za więźnia politycznego. Andrzej Kołodziej nie ujawniał mojej przynależności do Solidarności Walczącej bo obawiał się, w przypadku mojej współpracy z ubekami, zarzutu o kierowanie grupą terrorystyczną, z którego nie będzie się miał jak wybronić. Bezpieczniej było, nie przyznawać się do mnie, mimo, że kto jak kto ale sama ubecja najlepiej wiedziała w jakich strukturach działałem. Scenariusz sprawdził się i ubecja powtórzyła go po aresztowaniu Kornela i potem samego Andrzeja. Amnesty International odmówiła uznania Ich za więźniów sumienia, mimo, że byli powszechnie znani. Ze mną było dużo łatwiej.
W sierpniu 1987r., rozpoczęły się rozprawy w sądzie. W prostej niby sprawie kryminalnej, akt oskarżenia okazał się dziurawy jak ser. Sąd ośmieszał się ciągnąc farsę i wreszcie, po czwartej rozprawie, zniecierpliwiony cofnął akta z powrotem do prokuratury. Prokurator odwołał się jednak do sądu wojewódzkiego a ten, trzy dni po aresztowaniu Kornela, uznał, że prokuratura ma rację a sąd rejonowy ma nie marudzić, tylko dalej prowadzić sprawę.
Kolejne dwie wokandy odbywają się już w styczniu 88’, ale w innej wreszcie atmosferze. Andrzej już wie, że nie sypię i po moich interwencjach, podejmuje decyzję o „przyznaniu się do mnie”. Paradoksem jest, że ubecja wówczas już miała dowody, w postaci zeznań aresztowanego łącznika, Szymańskiego, który nie dość, że 14 października 1987 r., wskazał mnie jako najbliższego współpracownika Andrzeja, to jeszcze świadczył o istnieniu „grupy terrorystycznej”.
Trójmiasto zostaje zasypane ulotkami informującymi o moim uwięzieniu. 8 miesięcy po fakcie. Mam do dzisiaj żal do Andrzeja, za tak długie milczenie. Myślę, że gdyby nie jego zachowawcze podejście do problemu, to moje uwięzienie nie trwało by tak długo. To jednak moja, subiektywna, na pewno opinia.
25 stycznia 88’ Andrzej zostaje aresztowany. Mają już więc dwie najważniejsze osoby w organizacji.
U mnie bez zmian. Odbywają się jeszcze dwie rozprawy i dziwna zbieżność: sąd „zbiera się na odwagę” i 15 kwietnia cofa ponownie akta do prokuratury a ta, tym razem uznaje słabość własnych materiałów dowodowych.
Areszt jednak dalej utrzymany. Siedzę, ale coś się dzieje – wzywają mnie na rozmowę. Szef oddziału SB prowadzi mnie do jakiejś, nie zamkniętej celi a tam faceci z kamerą. Zostawia mnie i odchodzi. Pytam co tu jest grane. Patrzą zdziwieni, – „miał pan zeznawać”. Odpowiadam, że bzdura, nie mam o czym zeznawać. Konsternacja a ja odwracam się na pięcie i wychodzę. Na korytarzu nie ma esbeka tylko zwykły oddziałowy. Odprowadza mnie do celi. Nie mam pojęcia do dzisiaj o co chodziło, czego się spodziewali. Domyślam się, że ktoś coś zawalił a 30 kwietnia, ze zgrozą dowiaduję się, że deportowali Kornela i Andrzeja z kraju.
U mnie bez zmian. Nie wiem czego się spodziewać jednak już, mimo złych wieści, lżej na duszy bo wiem, że na zewnątrz coś się dzieje. Trwają strajki majowe, koledzy upomnieli się też o mnie. Dostaję jakieś ulotki, od klawiszy (!), wyraźnie zmieniło się ich nastawienie. Wcześniej traktowali mnie jak szczególnie niebezpiecznego więźnia. Nie wiedzieli co myśleć, zwykły złodziej a ubecja się nim zajmuje, wydaje zalecenia – było to dziwne.
Zastanawiam się co dalej planują ze mną, spodziewam się uwolnienia a tu zaskoczenie. 31 maja 1988 r., miesiąc po wyrzuceniu z kraju Kornela, dostaję „nowy” akt oskarżenia. Sprawdzam i zdziwienie moje wzrasta, nic się nie zmieniło. Jakieś kosmetyczne zmiany ale nic istotnego. Nie wróży to najlepiej. W sierpniu pierwsza, nowa rozprawa (w sumie już 6). W sądzie zadyma, dużo ludzi. ZOMO obstawia budynek, zatrzymuje wchodzących. Sędzia nie wytrzymuje presji, za wydumaną obrazę zamyka na 5 dni jednego z obserwatorów. Odracza rozprawę. W areszcie odmawiam przyjmowania posiłków do czasu zwolnienia aresztowanego. 5 dni głodówki.
W stoczni kolejne strajki, które Wałęsa pacyfikuje. Wrzesień upływa na oczekiwaniu i wreszcie, kolejna rozprawa 10 października 1988r. Widać, że sędziowie wściekli na prokuraturę, ośmieszają się, bo dziur nie dali rady załatać, za bardzo namieszane. Zapada decyzja – uchylenie aresztu.
Po roku, 6 miesiącach i 15 dniach.
Mimo radości refleksja: dodaję odbyty wyrok za nielegalne przekroczenie granicy z 1982 r., (wydany przez Wojskowy Sąd Garnizonowy w Krakowie i Sąd Marynarki Wojennej) to wychodzi trzy lata i prawie cztery miesiące. Tyle są mi komuniści winni.
Następnego dnia składam jeszcze oświadczenie, że nie uznaję legalności tego sądu, jako reprezentanta władzy, której od lat odmawiam legitymizacji i nie będę stawiał się dobrowolnie na żadne rozprawy. Zdaję sobie sprawę, że stawiam się na początku, od razu w pozycji ściganego ale inaczej nie mogę. Rozpoczynam kolejny rozdział działalności w Solidarności Walczącej.