Akcja „Borusewicz”
W styczniu 1986 roku, po czterech latach kierowania podziemiem związkowym wpadł Bogdan Borusewicz. Był wówczas swego rodzaju symbolem skutecznego oporu w Trójmieście. Wyraźnie można było odczuć spadek woli działania działaczy związkowych. Nie zgadzaliśmy się w wielu kwestiach ale uznaliśmy, że dla podniesienia morale warto sprawdzić możliwości uwolnienia Bogdana z aresztu. Wydawało się to realne ponieważ był przetrzymywany na miejscu, w Gdańsku.
Wydaje mi się, że to Andrzej Kołodziej zdecydował o opracowaniu planów więzienia na Kurkowej i ewentualnej ucieczki. Nie mam jednak pewności czy nie przyniósł pomysłu „z zewnątrz”. Jako, że znałem od środka, z pozycji pensjonariusza (spędziłem w nim kilka miesięcy) część więziennego kompleksu, podjąłem się zadania. Na początek, z Jadzią Krawczyk wybraliśmy się na wycieczkę po wzgórzach okalających z dwóch stron gdański areszt. Widok był rewelacyjny. Mieliśmy wszystko jak na dłoni. Wykorzystując nieliczne zarośla wykonaliśmy serię zdjęć. Kilka dało się zrobić z przylegającego do więzienia budynku sądu a resztę teleobiektywem z wieży kościoła, już nie pamiętam czy obok „domu partii”, czy z Bazyliki. Fotografie wywoływałem w mieszkaniu u Jagody, gdzie Andrzej dostarczył specjalnie w tym celu sprzęt.
Ciekawostką jest fakt, że Jadwiga mieszkała na Przymorzu, w najdłuższym bodaj wieżowcu na świecie. Mieszkał w nim również szef gdańskiego oddziału SB w areszcie na Kurkowej. Latał jakiś czas w ochronie lotów pasażerskich z Gdańska do Warszawy. Zasłynął udaremnieniem porwania. Podczas jednego z rejsów „połamał” desperata na pokładzie samolotu. W tym samym bloku mieszkali także bracia Kamińscy.
Pozytywy były świetnej jakości, formatu A4, nakładające się na siebie. Rozłożone na podłodze dawały realistyczny wgląd na więzienie. Równolegle ktoś „załatwił”, (chyba koleżanka Jadwigi z dawnego MRKS) plany budynku sądu. Wiedzieliśmy, że więźniowie z oddziału SB wyprowadzani są na spacery na nie ogrodzony oddzielnie placyk, leżący między budynkiem sądu i tzw. „małolatki”, gdzie trzymano osadzonych poniżej 20-go roku życia. Oddział SB znajdował się bezpośrednio nad nim. Patrząc od strony więzienia, po lewej stronie był mur, gdzie w miejscu połączenia z sądem była wieżyczka strażnicza a na wprost, w ścianie sądu stalowe drzwi prowadzące do „dołka”, miejsca, gdzie aresztowani oczekiwali na wezwanie na rozprawy. Ciekawostką był fakt, że przez placyk po którym spacerowali „polityczni” doprowadzano wszystkich więźniów na rozprawy do sądu. Na czas przejścia zatrzymywano spacer a wznawiano po zamknięciu furty, która była otwierana tylko od wewnątrz, z sądu. Między stalowymi drzwiami a „otwartymi” korytarzami były jeszcze trzy kraty i zwykłe drzwi. W normalny dzień, w godzinach pracy, w przestrzeni tej, gdzie z boku znajdowała się poczekalnia dla więźniów „urzędowali” dyżurni milicjanci. Zwykle kilkunastu z tym, że część z nich przebywała z aresztantami w różnych salach sądowych. Nie było więc szans na działanie podczas dnia pracy.
Sytuacja zmieniała się po odstawieniu wszystkich „będących w depozycie” z powrotem do więzienia. Zamykano od środka furtę, kolejne kraty i pomieszczenie pustoszało. W nocy budynku pilnował portier, jakiś emerytowany dziadek (czasem dwóch ale nie rozgryźliśmy od czego to zależało). Tak samo było w dni wolne a to już otwierało drogę do działania. Z tego co pamiętam to na tym etapie planowania dopuszczaliśmy dwie możliwości.
Niepostrzeżone wejście do sądu, (w bocznej uliczce obok kotłowni było jedno z wejść awaryjnych) i dyskretne sforsowanie krat oraz furty co wydawało się możliwe. Były zamykane na standardowe, więzienne wielkie klucze. Drzwi zamykane na zamek patentowy trzeba by było jednak wyłamać ze względu na ograniczenia czasu. Zakładaliśmy dostanie się do sądu i oczekiwanie na pojawienie się na spacerze Borusewicza. Potem mielibyśmy 30 minut aby sforsować drzwi, kraty oraz po cichu żelazną bramę. Zostawało, wykorzystując zaskoczenie klawiszy wpuszczenie go do środka, i zatrzaśnięcie stalowych drzwi za sobą. Na wydostanie się z budynku potrzebowaliśmy już niewiele czasu i zanim ktokolwiek by zareagował nie byłoby po nas śladu.
Pozostawał problem hałasu i użycia przemocy w przypadku zauważenia czy usłyszenia czegoś przez portiera. Trzeba by było go obezwładnić. Wydawało się, że ryzyko nie jest wielkie bo od drzwi wejściowych gdzie była portiernia oddzielał miejsce akcji labirynt korytarzy i dwie kondygnacje. Gorzej było z „nieprzewidzianymi gośćmi”. Zaobserwowałem zapalone światła nawet w nocy w niektórych pomieszczeniach sądu. Wprawdzie w odległym skrzydle budynku ale niepewność pozostawała.
Druga wersja, z tego co pamiętam, zakładała obezwładnienie strażnika od razu na początku. Dawało nam to szansę, że zdobędziemy klucze z portierni (nie mieliśmy jednak pewności że są tam wszystkie bo jeden komplet „dużych kluczy” zabierał ze sobą dowódca milicjantów, prawdopodobnie deponował w macierzystej jednostce) i nie trzeba będzie kombinować. Wadą tego rozwiązania było, że nie wiedzieliśmy o której godzinie Borusewicz będzie wyprowadzony na spacer a nie mogliśmy ryzykować, że portiera nie będzie przez „pół dnia”. Poza tym trudniej byłoby cicho „zaatakować” portiernię jeśli w środku byłyby dwie osoby. Szwendanie się po całym budynku też narażało dodatkowo na spotkanie jakiegoś przypadkowego, gorliwego pracownika sądu.
Plan zdawał się nam realny i możliwy do wykonania.
Pamiętam moje rozgoryczenie, jak po kilku dniach Andrzej przyszedł i oznajmił, że władze związkowe nie zgadzają się na uwolnienie Borusewicza. Boją się zarzutów o terroryzm. Nie mogliśmy nic zrobić bo bez współdziałania zainteresowanego cała akcja nie miała sensu. Andrzej pozbierał wszystkie materiały, zdjęcia, negatywy i do tematu już nie wracaliśmy. Pobocznym efektem naszej pracy była przebudowa spacernika. Ogrodzili go dodatkowo siatką a więźniów na rozprawy prowadzili obok. Ktoś miał za długi język. Z naszej strony znały sprawę, według mojej wiedzy, trzy osoby i jedna mogła się domyślać. Nie wiem z kim Andrzej rozmawiał z władz związkowych.